Po śniadaniu idziemy plażować. Po drodze zakupujem hawajskie spodenki dla Artka.
Spiekamy się jak homary. To będzie ciężka noc.
Plaża jest boska. Bardzo szeroka i ciągnie się kilka kilometrów. Rano jest pusto. Dopiero ok. 11.30 pojawiają się jacyś ludzie. Bez porównania z Egiptem czy naszym Bałtykiem.
Obiad jemy na plaży. Ja zamawiam lucjana (red snapper) z grilla z czosnkiem i imbirem, Artur bierze smażony ryż z małżami.
W drodze powrotnej spędzamy jeszcze godzinkę nad basenem.
Wieczorem jedziemy do centrum Hoi An. Miasteczko jest sympatyczne. Wieczorem rozświetlają je lampiony. Spacerujemy, ogladamy domy zgromadzeń. Most nie wygląda zbyt okazale, może w ciagu dnia będzie lepiej.
W mieście roi sie od krawców. Na każdym kroku, co kilka metrów. Nie da się wejść i spokojnie popatrzeć na ubrania. Łapią Cię na ulicy i wciagają do sklepu. Wchodzimy do dużej szwalni. Mam ochotę cos sobie uszyć. Tu jednak nie ma wystawionych konkretnych modeli. Mam w głowie projekt bluzki i sukienki. Dotaję do obejrzenia kilka katalogów, są też wycinki z gazet. Trochę na migi, trochę posiłkując sie gazetami tłumaczę co bym chciała. Wybieram materiały, pani bierze miarę. Kilka razy upewniam się, czy dobrze spisały jakiego koloru ma być bluzka (kolor wybieram z próbnika - takiej tekturki z przyklejonymi kawałkami materiału). Na koniec pani przelicza zamówienie. Wychodzi 70 usd!!! Przynam, że spodziewałam się sporo mniejszej kwoty. No dobra, w sumie, to sukienka i bluzka na miarę. Płacę połowę. Ciuchy mają być gotowe na piatek rano.
Wracamy do hotelu.