Nasza opalenizna nabiera zdrowej barwy (przynajmniej moja, Artek nadal cierpi). Idziemy więc na plażę.
Na obiad zamawiam znowu lucjana. Myśląc, że dostanę to samo co ostatnio, nie dodałam, iż ma być "live." No i masz Ci los, dostaję coś małego brązowego o zapachu przechodzonej wędzonej makreli, którą w ramach reanimacji wrzucono na kwadrans do głebokiego tłuszczu. Nic jej to nie dało, jędrności nie nabrała i rozchodzi się z niej dziwny fetor. Przerażona biegnę z owym trupem do kuchni.. Pani jest bardzo wyrozumiała i zaraz dostaję ślicznego, pachnącego lucjana. Sama go sobie nawet wybieram, co akurat nie jest dla mnie miłe. Patrzeć w oczy rybie, a potem ją jeść... Podobno jednak ryby nie mają świadomości (tak przynajmniej twierdzi australijski etyk Peter Singer), więc przełknę go...
Pozostałe zamawiane tu dania są perfekcyjne i godne polecenia.
Na kolację jedziemy do Hoi An. W sumie to już przez łakomstwo i chęć spróbowania jak największej ilości potraw (to w zasadzie jeden z celów tej podróży). Skusiłam się na super pyszną kanapkę z everything. Kupuje ją oczywiście na ulicy, zawiniętą w skrawek wietnamskiej gazety, za 15tys. VND. Nie wiem co dokładnie w niej jest, bo jest ciemno. Na pewno pasta z chilii i krewetkowa, tarta marchew, boczek pieczony, trochę zieleniny, cebula, słonina, coś przypominającego kaszankę, reszty nie jestem w stanie zidentyfikować, ale po co. Całość jest idealna. No i ta bułka... jem to cudo o 20-tej, a ona jest super świeża!! Mniam!