Dziś zwiedzamy Pagode Vinh Nghiem (wstęp free) oraz udajemy się nad rzekę Saigon. Tym razem jedziemy rikszami. Zjeżdżamy prawie pół miasta, za ten calkiem spory kawałek płacimy pół miliona (w sumie za 2 riksze). Taxi czy autobusem może byłoby taniej, ale to zdecydowanie większa atrakcja. Rikszarz po drodze opowiada sporo o mieści i pokazuje różne ciekawe miejsca. Panowi są bardzo mili, jak zawsze też uchodzimy za turystów z Holland, nie Poland. Przestaliśmy już poprawiać miejscowych. Mam wrażenie, że pomimo, iż w Polsce mieszka mnóstwo Wietnamczyków, pozostała w Wietnamie część nie kojarzy Polski.
Nad rzeką zamawiam coconut ice cream, które okazuje się lodem czekoladowym w kokosie. Dobre, jednak jak się okazało później zabójcze. Nie radze chorowac w Saigonie po północy, zamknięte są wszystkie apteki i pobliskie szpitale. Ja umierałam w pokoju podczas gdy mój dzielny chłopak w towarzystwie ochroniarza z hotelu zjeżdża pół miasta w poszukiwaniu otwartego szpitala/apteki. W końcu w okolicach szpitala uniwersyteckiego udaje się zakupić garść miejscowych specyfików na skurcze żołądka.
Z nad rzeki wracamy już pieszo. Znowu zbiera się na deszcz. Udaje nam się jednak schronić w indyjskiej knajpce, gdzie zostajemy na obiad. I znowu jest pysznie. Przysiada się do nas właściciel – pochodzi z Kerali (Południe Indii). Jedzenie jest tam o niebo lepsze od tego, które jadałam w Indiach, fakt, że wtedy nie udało mi się dojechać na południe.
Wieczorem kupujemy kilka koszulek w sklepie Ginko Biloba na ulicy gdzie znajduje się pokój. Są po średnio 220.000 VND, bardzo dobra jakość. Podobnie jak Tantra Shirts w Indiach.
Następnego dnia lecimy do Danang, a stamtąd do Hoi An.